NA LONIE NATURY
Znowu będzie o polanie, dlaczegóż by nie, tyle rzeczy może się zdarzyć na polanie.
Ta nie była za bardzo ciekawym miejscem. Wprawdzie obrośnięta dookoła iglastym lasem gdzie jesienną porą grzybów nie zabraknie, ale jakaś taka postrzępiona i nierówna, a na dodatek jeden jej koniec (o ile oczywiście polana może mieć koniec) piął się niemiłosiernie pod górkę.
Tu i ówdzie spróchniały kikut pozostały po konarze świerku czy jakiegoś innego modrzewia psuł resztę kompozycji tego co nie było zepsute, co mogło by wyglądać urokliwie w promieniach zachodzącego słońca.
Co do grzybów, to też wprawdzie było ich jak zwykle w tych okolicach zatrzęsienie, ale wszystkie jakieś takie … jednakowe… gruba nóżka przy ziemi zwężała się ku środkowi okrągłego jak by nie było kapelusza a do góry kapelusz taki jakiś czerwony… nakrapiany.
Jednym słowem miejsce tak urokliwe jak śmietnik na przedmieściach wielkiego miasta, z tą różnicą, ze tutaj nawet psa z kulawą nogą znaleźć nie można, bo okolica wyludniona jakaś taka.
Zresztą tak po prawdzie z tym wyludnieniem to może i nie do końca prawda. Jak by się tak dobrze przyjrzeć to pomiędzy zeschniętymi pożółkłymi źdźbłami czegoś co kiedyś mogłoby być określone mianem trawy dostrzec można niewielkich wprawdzie rozmiarów, ale zawsze jednak, kulki utoczone z tego co kto inny strawił i wydalił.
Skoro więc są wydaliny to i musi być coś żywego w okolicy co ową materię produkuje. Chociaż może ‘produkowało’, ponieważ w pobliżu nie widać nawet tych koprofagów, które mozolnie te kulki ulepiły tworząc w ten sposób wymarzone miejsce do rozwoju dla swojego potomstwa.
A jakby tak przyjrzeć się jeszcze bardziej uważnie, to w zbutwiałych pozostałościach po pniach drzew gdzieniegdzie dostrzec można niewielkie zbiorniczki z wodą, a w nich larwy komarów, które wyklują się pewnie niebawem i będą szukały swoich pierwszych ofiar by się nażłopać krwi. Proceder jakże niebezpieczny, bo niejedna z komarzyc zginie później marnie wiele setek metrów stad przygnieciona tłustą ręką człowieka albo zapaskudzonym ogonem krowy, która zamknięta w oborze musi taplać się w swoich odchodach, bo gospodarz nie ma czasu wyrzucić gnoju i podścielić świeżej słomy.
A jakby tak spojrzeć jeszcze bardziej uważnie, to i spostrzec by się dało niewielkie kupeczki jasno żółtych trocin tu i ówdzie na korze żywych jak i nie do końca już żywych drzew. To niechybny znak, że wewnątrz pień toczony jest przez zarazę innych chrząszczy. Tym razem to te z rodziny ryjkowcowatych, żrą drzewo aż się kurzy dosłownie i w przenośni. Nieopodal, już bez większego wysiłku w promieniach słońca zauważyć można… butelkę… może nawet niejedną, półlitrową, a może nawet 0.75, pustą, bo zawartość spokojnie już spoczywa we wnętrznościach innego przedstawiciela świata zwierzęcego: nie owada tym razem, tylko ssaka (a jakże by inaczej), który leży sobie spokojnie na skraju polany we własnych wybroczynach, obsikany, na mordzie lekko podrapany, bo jak zachlany zwalał się z nóg to niechcący zachaczył o nie wiadomo dlaczego wystający właśnie tu w lesie konar starej sosny. Kilka metrów dalej jego kumpel narobiwszy uprzednio do koszyka zwalił się w paprocie i z wypiętym gołym zafajdanym fekaliami zadem chrapie w najlepsze. Chłopaki pojechali na grzyby. A uprzedzano ich przecież, że lasy są niebezpieczne i pełno w nich plugawstwa wszelakiego. Oj uprzedzano.
merlin
2011-02-28
Powrot do Teksty
|